Zapraszam do przeczytania wspaniałej historii porodu domowego, w którym miałam zaszczyt uczestniczyć. O świadomym, przemyślanym wyborze, o wierze w kobiecą moc i zaufaniu do własnego ciała i dziecka.
Historia ceremonii porodu z 18 września 2020 r.
(Opowiada mama Adasia)
Skurcz przepowiadający pojawił się kilka dni przed terminem, w nocy. Zasnęłam, to znaczy, że przeszedł.
Kilka dni później po 3:00 w nocy – w dzień terminu wpisanego w kartę ciąży, wyliczonego z ostatniej miesiączki - budzą mnie skurcze. Oddycham. Łagodzę tlący się ból podbrzusza. Już nie zasypiam, fale bólu przychodzą i odchodzą wraz z moim oddechem, który towarzyszy mi, wykonywany całkiem świadomie już do końca dnia… Chodzę po mieszkaniu, próbuję siadać, kłaść się i o 6:15 dzwoni budzik męża. Proszę, żeby poczekał i nie jechał jeszcze do pracy, może później, jak mi przejdzie. Nie przechodzi, ale też nie intensyfikuje się, więc decyduję się zostać sama w domu, mąż w razie czego w ciągu 20 minut jest z powrotem.
Biorę prysznic, w głowie mam przekonanie, że to dziś. Tylko dziś to jeszcze za wcześnie, bardziej nastawiałam się na poród w późniejszym terminie, tym wyliczonym z USG, poza tym dopiero za kilka dni miały się pojawić wyniki powtórnie wykonanego badania w kierunku GBS, bo pierwszy wyszedł na plus i podjęłam w związku z tym samouleczanie czosnkiem, czopkami propolisowymi itp. Przyjmuję jednak wszystko takim, jakie jest, w końcu synek nie raz udowodnił, że wie lepiej niż świat cały, więc nie zaufać mu to jak stracić wiarę.
Kilka tygodni wcześniej… Na jednym z ostatnich USG okazuje się, że dziecko jest ułożone miednicowo. Lekarz prowadzący ciążę bez zbędnych pytań zaprasza mnie na kolejną wizytę oznajmiając, że gdyby się nic nie zmieniło wypisze skierowanie na cięcie cesarskie. Wykonuję więc wszystkie możliwe spinning babies, rozmawiam z synem, modlę się – chłopak przy kolejnym badaniu ustawiony głową w dół z miną „oj mamo, przecież wiem, jak mam się ułożyć”. W takim razie zostaje jeszcze z plusa zrobić minus, czyli pozbyć się GBSa, wyniki o dziwo przychodzą o kilka dni wcześniej, niż powinny – dostaję smsa w trakcie akcji porodowej, czyli znowu syn wiedział lepiej, kiedy będą, więc po co miał czekać z przyjściem na świat? Okazały się wciąż dodatnie, ale w tym momencie nie miało już to dla mnie żadnego znaczenia.
Skurcze postępują, pojawiają się nitki krwi, dzwonię po męża – niech przyjeżdża i basen szykuje. Oddycham. Mąż jest. Idzie jeszcze do piwnicy po folię malarską, nalewa wodę, opuszcza rolety, włącza muzykę, wstawia rosół... rozpoczyna się nasza ceremonia bólu (ja wiem, że nie „ból”, tylko „fala”, ale jednak ból to ból i proces rodzenia skupiał się wokół uśmierzania bólu, więc piszę to z pełną świadomością; ale za to jaki przywilej ma ten ból! Jaki anturaż! :))
Piszę w międzyczasie do położnej Kamili, uspokaja mnie, że szyjka się otwiera i stąd to plamienie, potem rozmawiamy przez telefon. Kamila mówi, że wystarczy jedno moje słowo i za 2 h są u mnie z położną Romką. Jeszcze się wstrzymuję. Wchodzę do „rybek”, ale niestety czuję się w ich towarzystwie niekomfortowo. Niewygodnie mi siedzieć w wodzie, potrzebuję ruchu (!), rozchodzenia i oddechu.
I tak to wygląda, że między skurczami chodzę po naszych 38m2, a na skurczu siadam na toalecie, bo tylko czując pod sobą „dziurę” mogę się rozluźnić na skurczu. Mierzymy skurcze, ale Kamilka mówi, żeby tego nie kontrolować i skupić się już tylko na sobie – i chwała jej za to. Skurcze są już na tyle intensywne, że otwierają paszczę i wydobywam niskie dźwięki, nie jestem już w stanie rozmawiać, więc Michał dzwoni po dziewczyny – jest godz. 15, o 17 są już u nas. Wchodzą cichutko, jakby nigdy nic, z walizami, za chwilę mnie badają – 6 cm rozwarcia. Kiedy Michał mówił mi wcześniej, że połowa już za mną – nie mogłam w to uwierzyć – jak to? Nawet zapytałam położnych czy na pewno dzisiaj urodzimy? Czas wydawał mi się umykać.
Przeniosłam się do sypialni, tam przybierałam różne pozycje kuczno – klęczne, trochę wspomagałam się piłką, ale najbardziej jednak mężem. Położne nie ingerowały, czuwały w drugim pokoju. Były jak anioły, wiedziały w którym czasie przyjść, zapytać, zbadać. Obecność ich dodała mi otuchy, czułam się niesamowicie bezpiecznie – we własnym mieszkaniu, przy własnym łóżku z własnym mężem i dwiema kobietami tuż obok i oczywiście Adasiem w środku i bijącym jego serduszkiem, które sprawdzała Kamila. Wszelkie metody łagodzenia bólu odrzuciłam, woda w basenie dawno ostygła, nie chciałam masażu, aromaterapii, ciepły prysznic też jakoś drażnił, pomógł oddech, mąż i muzyka…
Po odejściu wód, 1,5 h przed pojawieniem się człowieczka, położne były z nami cały czas. Ja wsparta o męża i łóżko, oddychająca, wydawająca dźwięki (nie myślałam, czy ktoś z sąsiadów może mnie słyszeć, ale jak usłyszałam wiercenie w ścianie, to poczułam ulgę, że może remont zagłuszy mnie trochę). Moje anioły mnie dopingowały, mówiły, że sobie świetnie radzę, że bardzo dobrze mi idzie, mówiły też do Adasia, żeby już wychodził, bo ile można czekać Dodawało mi to pewności, ani razu nie zwątpiłam, że coś może się nie udać, miałam tylko jedną myśl, że w sumie nie dziwię się już kobietom, które decydują się na cc na życzenie.
Kiedy bóle stawały się nie do zniesienia, wpijałam się w mojego męża, gryzłam mu szyję, trzymałam z całych sił – oddawałam mu swój ból – nie umawialiśmy się na to wcześniej Daliśmy sobie taką przestrzeń, że wszystko się może zdarzyć i jak mąż nie wytrzyma i nie da rady być w ognisku porodowym, to może wyjść, ale radę dał i był w centrum płomienia! Swoim oddechem przypomniał mi, że o oddechu już zapomniałam. Przy skurczach partych wystarczył mi jeden rzut oka na pierwsze zdjęcie USG naszego Adasia ustawione na komodzie, które dostarczyło mi wówczas niezwykłych wzruszeń, a teraz przypomniało o istocie tego, co się tu właśnie zadziewa – tutaj nie chodzi o Ciebie, tylko o niego! „Adasiu, chodź już do nas” – matka wreszcie przemówiła do dziecka po tylu godzinach porodu! Kamilka, która wspierała brzuszek chustą Rebozo, a krocze ciepłym olejem kokosowym, powiedziała, że czuć już główkę i że mogę ją dotknąć. Pieczenie podczas wychodzenia główki było już tylko ulgą, bo wiedziałam, że to tuż, tuż i ….już.
Urodziło się dziecię o 21.30.
Od 3 w nocy to trochę minęło, ale i tak stwierdziłam, że „nie wiedziałam, że to tak szybko” to, co bezpośrednio po porodzie, to już nie będę szczegółowo opisywać Po skórze do skóry, ważeniu (2870g), mierzeniu (52cm), urodzeniu łożyska (jakie to dziwne musieć coś jeszcze urodzić) itp. miałam TAAAKI poziom endorfin, że chciałam latać. Zjedliśmy wszyscy rosół mężowy i dziewczyny umęczone pojechały do domu zostawiając nas z naszą kruszynką.
To łagodne przejście ze świata matczynego łona do naszego świata było najpiękniejszym prezentem, jaki mogliśmy dać naszemu nowonarodzonemu, i jaki on dał nam. Wzruszenie moje nie zna jeszcze granic. Przeżyliśmy piękny i łagodny połóg – w miarę szybko się pozbierałam i wygoiłam (nie miałam żadnych otarć i pęknięć).
Z tego miejsca pragnę dziękować (kolejność niech będzie przypadkowa): Bogu! - to On pokazał mi słowa: „Urodzi ci się syn, który będzie człowiekiem pokoju.(…) Bądź silny i odważny! Nie bój się i nie lękaj! (…) Do dzieła! Niech Pan będzie z tobą!” i tymi słowami karmiłam się całą ciążę, grupie – wszystkim Wam Kochane i Mądre Kobiety – Wasze historie utwierdzały mnie tylko w przekonaniu o pd (i za rozmowy z Sylwia Jeleń), Mężowi – za wszechObecność, położnym :):) Kamila Szymańska i Romualda Weszczak– za przyjęcie Adama, uśmiech, wsparcie, zaufanie, bycie razem, poczucie bezpieczeństwa, swojemu ciału dziękuję – jesteś dzielne! No i synowi – dałeś pięknie radę chłopie mały, a tyle strachu mi napędziłeś mając główkę w górze, a nie w dole!
Kobiety! Życzę Wam Pokoju, czy to w pokojach domowych czy szpitalnych. Nie bójmy się – po prostu rodźmy!
Nie wiem czy muszę jeszcze coś dodawać??? Ogromnie się cieszę, że czuwam przy porodach, a kobieta dzięki temu może rodzić w pełni swojej mocy, w godności.
Comments