top of page
Zdjęcie autoraKamila Szymańska

Mój pierwszy poród - szpitalny

Niedawno postanowiłam podzielić się z Wami historiami moich porodów. To dla mnie ważne i bardzo intymne wydarzenia, a tutaj nie będą to anonimowe historie, jednak chciałam pokazać jak to wyglądało w moim przypadku.


Pierwszy poród z pozoru był dobrym doświadczeniem - nie mam po nim traumy, nie straszę nim innych kobiet. Wiele z nich może nawet uznałoby go za wymarzony? Jednak dla mnie nie był wystarczający. Poród mi odebrano. Nie poczułam siły sprawczej, a wręcz to oni wiedzieli lepiej jak to ma być... W tym porodzie nie byłam położną. Byłam po prostu rodzącą, którą już na izbie przyjęć potraktowano jak małą dziewczynkę, która nie wie co się dzieje i czego chce. Szpital, mimo że miał być tym "najlepszym" po prostu mnie zawiódł. Stąd decyzję o drugim porodzie - tym razem w domu - podjęłam bez wahania. Robiłam wszystko, by był on możliwy.

 
 

DOM

Pierwszy skurcz obudził mnie o 0:50, od razu silny i dość długi. Gdy przeszedł położyłam się i zgodnie z radami „prześpij się ile możesz zanim porządnie się rozkręci” próbowałam usnąć. Następny skurcz po 10 min znów zerwał mnie z łóżka. Nie dało się leżeć. Poszłam do toalety – naturalne oczyszczanie organizmu przed porodem Tam złapały mnie kolejne skurcze, chyba trzy, jeden za drugim. Wróciłam do pokoju. Dylemat – skurcze porodowe czy takie uporczywe przepowiadające? Starałam się być cicho, jednak w między czasie obudził się M. i zajął się liczeniem czasu skurczów i odstępu między nimi.


Jako niefarmakologiczną metodę łagodzenia bólu upatrzyłam sobie piłkę. Oddychałam, a w głowie miałam myśli:

„Otwieramy się”

„Ból jest dobry”

„Wreszcie się zaczęło!”


Pozytywne nastawienie. Strachu nie pamiętam. Skurcze praktycznie od razu były regularne co 3-4 min, trwające 45s - 1,5 min. Szok, że od razu tak konkretnie mnie wzięło.


Jeszcze nie chciałam jechać do szpitala. M. powoli dopakował torby i zniósł do samochodu. Naszykował też kanapeczki „na wszelki wypadek”. Mnie na skurczu, albo po? zatrzęsło z zimna (to były te wielkie wrześniowe upały, ale poród rządzi się swoimi prawami) więc ubrałam polar i grube skarpety. Negocjowałam z M. kiedy ruszamy do szpitala. Tuż przed 4:00 wzięłam prysznic (zimna woda, brrr! - zdecydowanie nie pomogło!). Skurcze nie przechodziły, więc zadzwoniliśmy do szpitala.


Mieliśmy się powoli zbierać i przyjeżdżać. Ja dalej miałam wrażenie, że to za wcześnie, że skurcze pewnie zaraz ustaną, a w badaniu wyjdzie rozwarcie 1 cm albo w ogóle brak i odeślą mnie do domu. Mimo to wsiadłam do samochodu (trochę ze strachu bo do szpitala był kawałek drogi, około godziny jazdy). Skurcze najgorzej było znieść na zakrętach, dziurach i w momencie, gdy przed nami jechał tir ze świnkami (te zapachy...).


SZPITAL

Po 5:00 dotarliśmy na Izbę Przyjęć. W badaniu – 4 cm rozwarcia, szyjka praktycznie zgładzona. Czyli rodzimy! Zakładanie dokumentacji trwa całą wieczność, a skurcze częste i długie na twardym krześle ciężko mi znieść. Powtarzam sobie w myślach „dam radę” i „otwieram się”.


W końcu idziemy na moją salę. Położna podłącza zapis KTG, ja siadam na piłce. Identyczna jak moja w domu, z tym że o wiele za mało powietrza w środku… Uciekają mi nogi. Jest postawiona przy pałąkach od łóżka, które mocno mi przeszkadzają. Zapis KTG i intensywne skurcze sprawiają, że nie jestem w stanie sama tego poprawić. To ja już wolę to twarde krzesełko… Znów mnie trzęsie z zimna. Proszę o wyłączenie klimatyzacji (widziałam to spojrzenie…). Mąż zakłada mi szlafrok i ciepłe skarpetki.


Położna ogólnie niezbyt sympatyczna, mimo że znamy się ze szpitala w którym kiedyś pracowałam i wie, że jestem położną… Jeszcze na Izbie padło pytanie (bardziej namawianie) czy chcę znieczulenie. Ból był silny, ale sobie z nim radziłam więc – NIE.

Dostałam tytuł: „PACJENTKA PRO NATURA”. Już wiem, że jestem naznaczona jako ta „problematyczna pacjentka”, „rodzić naturalnie jej się zachciało”... Czekam na kolejną zmianę z nadzieją na więcej empatii i wsparcia. Obecna położna stwierdziła, że jak jestem „pro natura” to niczego nie będę chciała. W miedzy czasie wspomniała o opcji toczenia krwi i dodała „ALE PEWNIE SIĘ PANI NIE ZGODZI” – ku jej zdziwieniu zgadzam się... Na wenflon również - szkoda, że na prawej ręce.


Skurcze mam jeden za drugim, chyba nawet bez 30s przerwy. Ból tak silny, że chce mi się wymiotować, ale kolację jadłam o 19 więc nie mam czym, tylko charakterystyczny ślinotok.


Jest mi ciężko…


Położna znów wspomina o ZOP i mówi, że mnie skurcze wymęczą, przed nami długa droga, a później parte i NIE URODZĘ bo będę wykończona. To NIE SĄ wspierające słowa


BRAK PROPOZYCJI ZMIANY POZYCJI (pozycja kolankowo-łokciowa nieco spowalnia akcję i daje chwile wytchnienia), nie zaproponowano mi prysznica, ani jakiejkolwiek innej niefarmakologicznej metody łagodzenia bólu. Piłkę poprosiłam sama, masaż tylko mnie denerwował. Jedyną proponowaną opcją było znieczulenie ZOP… Tutaj przypomnę – w porodzie byłam tylko rodzącą, ból sprawił, że nie myślałam wtedy jak położna i moja położnicza wiedza była poza zasięgiem. Teraz też wiem, że mogłam lepiej się przygotować do porodu, popróbować różne pozycje, bardziej przygotować męża, przybliżyć mu jak to będzie wyglądało. Ja stwierdziłam, że wystarczy mój plan porodu w głowie i będę sama go pilnować. Nic bardziej mylnego…


"...wystarczy mój plan porodu w głowie i będę sama go pilnować.

Nic bardziej mylnego… "


Około 7:30 czy o 8:00 była zmiana dyżuru. Jeszcze nocna położna kładzie mnie na łóżku porodowym. Rozwarcie 6 cm. Podłącza zapis i mam leżeć. Skurcze w tej pozycji są nieznośne. Mam wrażenie, że to po to, bym dobrze poczuła ból i zdecydowała się na ZOP, żeby szybciej poszło. Porodówka się korkowała…


Przychodzi dzienna położna – też się kojarzymy, też z tego samego szpitala. Pierwsze pytanie „Dlaczego nie chcesz ZOP?”... Do Sali wpada lekarka. Jedyne co mówi - trochę do mnie, trochę do położnej – „Może wlew z oksytocyny?”. Sytuacja jak wyżej – skurcz za skurczem, już teraz trudne do zniesienia, szyjka ładnie się rozwiera. Zaklęłam w myślach… Po co? Żeby mi macica pękła? Albo dziecko się udusiło? Ale tylko powiedziałam grzecznie, że się nie zgadzam.


(Pamiętajcie, że możecie się nie zgodzić na różne propozycje, które uważacie za niekorzystne dla Was!)


Cała sytuacja zaczyna mnie już denerwować, po głowie chodzi „NIE URODZISZ”, „OKSYTOCYNA”, „ZOP”, „PRO NATURA”… Zaczynam tracić kontrolę nad bólem, oddechem, Mężowi ciężko patrzeć na moje „cierpienie” i również namawia na ZOP. Zgodziłam się, choć już mam z tyłu głowy możliwe powikłania… (uwierzcie, że żałuję do tej pory).


Anestezjolog pyta „CO PANI TAK DŁUGO CZEKAŁA”… już mi się nawet odpowiadać nie chce, poszło krótkie - bo bałam się powikłań. To dostałam wykład. Ale ja też wiem swoje… Był problem przy wkłuciu – odruchowo uciekam plecami. Nie boję się, po prostu nie mogę nad tym zapanować – dostaję OPR… Udało się za 3 razem. Lek podany. Leżę. Ciągły zapis KTG. Jeszcze kilka bolesnych skurczów i powoli zaczynam czuć ulgę. Próbuję się przespać, jednak skurcze są na tyle odczuwalne, że nie jest to możliwe. M. nie miał problemów i odpłynął na worku sako.


Miałam ok 2h odpoczynku. ZOP powoli puszcza. W badaniu 8 cm. Pytam czy mogę zejść z łóżka i się poruszać. Cały czas pod zapisem, ale schodzę na beznadziejną piłkę. Może będzie dobrze. Kilka skurczów. Na jednym z nich w pewnym momencie słyszę zwolnienie. Akcja leci w dół… Widzę tylko


67…


60…


62...


Utrzymuje się dość długo…


Ze łzami w oczach każe Michałowi biec po położną… Akcja powoli rośnie. Zanim przybiegli była już w normie. Wracam na łóżko. Coś szykują. Cewnik czy co? Szykują mnie na CC? Płaczę…

Jednak nie!

Czuję ulgę.

Boję się co będzie na partych…


Położna i lekarka proponują przebicie pęcherza płodowego. Nie chcę, ale przekonują mnie, że główka nisko, że nie ma ryzyka i sprawdzimy kolor wód. OK. Zapomniałam o możliwych naczyniach błądzących… Poleciało… Nic nie mówią, więc sama dopytuję o kolor wód. Zielonkawe/zielone – „ALE NIE GROCHÓWA”. Znów płaczę, M. nie rozumie. Tłumaczę, że to nic dobrego… Po raz kolejny myślę, że zaraz pojadę na CC. Ale nie. Jeszcze mam szansę na poród fizjologiczny.


Szybko zrobiło się pełne rozwarcie. Położna proponuje zejść z łóżka i pokucać. Boję się spadków tętna, ale schodzę. Źle kucam, źle prę, mam nie krzyczeć – A CO Z PARCIEM SPONTANICZNYM?? Przecież nawet nie czuję potrzeby parcia… Niby skurcz, niby mam przeć, ale to położna mi każe, a nie moje ciało. W końcu jakoś zsynchronizowałam kucanie, oddech, parcie i niekrzyczenie. Jak mi zaczęło dobrze iść to powrót na łóżko i tam parcie. Teorie znam, ale w praktyce nie tak łatwo. Dostaję instrukcję – nogami się zaprzyj, rękoma ciągnij, oddychaj przeponą, nie krzycz, przyj kilka razy na skurczu - może jeszcze obiad ugotuj…

W kroczu mega ból (to ten pierścień ognia!!!). M. dopinguje. Trochę denerwuje mnie tym swoim gadaniem, ale wiem, że się stara i próbuje się na nim nie wyżywać Już widać główkę! Faktycznie, dotykam i jest tam coś! Już blisko!


Słyszę szczęk nożyczek i słowa „będę musiała Cię naciąć”. Oooo nie! Nie będę parła! Nie, nie! Ale przyszedł skurcz i nie dało się tego powstrzymać (dopiero wtedy poczułam potrzebę parcia…). Ja prę, ona nacina, a mnie nie boli. Ufff! Rodzi się główka. „Nie zdejmę pępowiny. Musimy odpępnić w kroczu”. Oooo nie! Czyli nici z późnego odpępnienia, nici z cudownych komórek macierzystych… Jak trzeba to trzeba… Chwila moment i mam mały cud na swojej klatce piersiowej!


Danusia nie krzyczy, jest fioletowa, ale widzę, że oddycha. Neonatolog stoi z oddali, nie reaguje, więc chyba jest dobrze. Ogarnia mnie mega wzruszenie i pełnia szczęścia! Danka tak tańcowała w brzuchu, że owinęła się 3 razy pępowiną wokół szyi i 1 raz wokół tułowia co daje 4 owinięcia! Chcę ją przystawić do piersi… Położna mówi –„PO URODZENIU ŁOŻYSKA” – to przecież bez sensu!!! Jedno drugiemu nie przeszkadza, sama sobie poradzę! Nie rozumiem…



Zaraz po urodzeniu dostaję oksy. Niby ok, niby nie do końca, ale już po fakcie. Położna zaczyna dotykać pępowinę. Zerkam na zegarek – może 15 min od porodu. Przecież jeszcze mam czas! Pociąga i pociąga – mówię coś w stylu „zostawmy, żeby całe się urodziło [łożysko]”. Nie skomentowała. To zaczęłam sobie drażnić brodawki, z myślą że trochę oksytocyny pomoże, łożysko szybciej oddzieli i położna nie zdąży go uszkodzić. Po chwili rodzi się drzewko życia. Oczywiście sposobem Duncana… I oczywiście niekompletne… „Niestety musimy łyżeczkować”. No dziwne! W myśli:


„A NIE MÓWIŁAM?!?!?!?”


Anestezjolog dostrzykuje ZOP. Danusia na szczęście może dalej być na mnie. Łyżeczkowanie nie boli (na praktykach studenckich pamiętałam je jako zabieg, którego wolałabym nigdy nie mieć). Później szycie w dwóch miejscach… Przez łyżeczkowanie dostałam antybiotyk do wenflonu i wlew z oksy. (po porodzie silny baby blues…). Córkę w między czasie mi zabrali, zważyli, zmierzyli i zamiast oddać gołą do dalszego przytulania to dali ubraną, więc kontakt „skóra do skóry” zaburzony i czasowo i technicznie.


Podsumowując poród:


CI PI grav 40+3 hbd,

CŻD, 3420 g, 55 cm, 10 Apg.

Urodzona o 10:55.


(w którymś momencie zerknęłam na zegarek i stwierdziłam, że fajnie byłoby wyrobić się do 11:00).


Od pierwszego skurczu do urodzenia Danusi minęło 10h 5min. Uważam, że jak na pierworódkę to dobry czas!

Słynny czop śluzowy odszedł przy porodzie, już w szpitalu, przy ok 4-6 cm. Szłam do toalety i jakiś glut wisiał mi na podkładzie. Faktycznie nie sposób pomylić.


Szacunek dla położnej i lekarki, że nie spanikowały przy spadkach tętna – później jeszcze było ich kilka – i że udało mi się urodzić naturalnie zdrową córeczkę. Szkoda, że to położna mówiła jak mam rodzić i nie mogłam wsłuchać się w siebie, bo myślę, że ten ból był do opanowania. Mimo, że mnie znały (jako tako), że wiedziały że jestem położną, to mam wrażenie, że pospieszały poród, może wręcz chciały mi udowodnić, że to one wiedzą lepiej??? Nie mam traumy, mam do nich po prostu żal, bo w niektórych momentach można było postąpić inaczej, a na pewno nie naznaczać mnie mianem Pro Natura i zakładać, że na nic się nie zgodzę.


ODDZIAŁ

A na oddziale? Cisza, spokój, rządziłam się jak chciałam, karmiłam tylko piersią, nikt butli nie wciskał. Koleżanki Położne (chyba tylko jednej nie znałam) choć mocno zapracowane, starały się byśmy były odpowiednio zaopiekowane (dziękuję dziewczyny! <3)

Byłam jeszcze mocno obolała, ale przeszczęśliwa. M. był ze mną od rana do wieczora, pomagał się umyć, zjeść, dzielnie się nami opiekował. Jedzenie było całkiem smaczne i dość dużo jak na szpitalne standardy Wyszliśmy do domu po dwóch dniach.


Iii to na tyle!


Mam nadzieję, że dzięki mojej historii

będziecie bardziej świadomymi rodzącymi,

lepiej przygotujecie się do porodu

i nie popełnicie moich błędów

(napiszcie swój Plan Porodu, chociaż 3 najważniejsze rzeczy!)

<3


178 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page